Kenia |
|
|
Po przylocie do Nairobi bez problemu dostałem wizę na
lotnisku za opłatą 50 USD.Nie musiałem stać w kolejce do urzędnika
stemplującego wizy, więc wszystko zajęło mi nawet mniej czasu niż
gdybym miał wizę. Po odebraniu plecaka wypłacam pieniądze z bankomatu
w Barclay`s Bank ( Mastercard nie zadziałał, ale Visa tak ).
Pobrałem-20 000 szylingów kenijskich ( KSH ),
1 USD=77KSH. . Łapie mnie jakiś naganiacz - proponuje taksówkę do
miasta ( negocjuję 750 KSH ) i nocleg w biurze podróży Planet
( email : planet@africaonline.co.ke
).
Postanawiam zobaczyć co jest warta ich oferta. Po dojechaniu na miejsce i
zapoznaniu się z ich ofertą, twardych negocjacjach kupuję safari
na 6 dni za 55$/dzień. W zamian mam bezpłatne noclegi w ich
biurze. Właściwie było to dość ryzykowne - powinienem sprawdzić
oferty innych biur. Ale spieszyłem się i chyba dobrze trafiłem. W
biurze są dwa pokoje z piętrowymi łóżkami, WC, łazienka z
prysznicem, ciepła woda, kuchnia, pokój z telewizorem i taras. Spać można
albo w pokojach, albo na tarasie w namiocie. Całą noc ktoś pilnuje
biura, oprócz drzwi jest masywna krata. Biuro mieści się na ostatnim piętrze
biurowca ze strażnikiem.
Po załatwieniu rozpakowaniu się wychodzę na miasto - jem coś w barze
szybkiej obsługi za rogiem. ( 234 KSH zestaw z hamburgerem, frytkami i mała
colą ), korzystam z Internetu ( 2 KSH/minutę, całkiem szybki ) oraz
kupuje wodę w pobliskim supermarkecie Nakumatt ( 46 KSH ). W nocy
źle śpię, jest duży hałas od ulicy, nawet żałuję, że nie
zamieszkałem w jakimś hoteliku.
17.11.2001 wstaję dość późno i wyruszam na krótkie zwiedzanie
Nairobi. W krótkim czasie spotykam paru naciągaczy. Najpierw
"uchodźcę" z Zimbabwe, zaraz potem "policjanta" po
cywilnemu, potem jeszcze "przyszłego studenta" w Polsce.
Wszystko dokładnie tak, jak jest opisane w przewodniku LP... Chcę wyczyścić
mój aparat fotograficzny w Expo Cameras, ale wszystkie środki są
dość drogie. Jem śniadanie ( 100 KSH ), wyciągam pieniądze z
bankomatu, płacę resztę za safari i wyruszam na dalsze zwiedzanie. Chcę
zrobić zdjęcie mauzoleum Kenyaty, ale żołnierz go pilnujący mi
nie daje. Oglądam jeszcze bibliotekę narodową ( budynek w stylu
kolonialnym ) i tam łapie mnie naganiacz, z którym obchodzę sklepiki i
wytwórnie suwenirów. Kupuję 2 wyroby z tzw. "soap stone" (560
KSH ). Mój naganiacz nie zadowala się prowizją od właścicieli sklepików,
chce pieniędzy ode mnie, daję mu na odczepnego 50 KSH. Jem fajnego loda
( w tym samym barze szybkiej obsługi, co wczorajszą "kolację",
135 KSH ), kupuję napój Ice Smirnoff na wieczór ( 60 KSH + 17 KSH
butelka, 5% alkoholu ) i 5 L wody na wyjazd ( 109 KSH ). Po powrocie do
hotelu trochę jeszcze siedzę na tarasie, podziwiam "Nairobi
by night". Śpię dość dobrze. Rano wypłacam jeszcze
trochę pieniędzy ( bankomat jest tuż za rogiem, czynny 24 h ). |
|
Około 9:30 wyruszamy na safari
- najpierw do Masai Mara. Oprócz
mnie jedzie tylko para Szwedów i kierowca ( oraz przewodnik ) Sammy. Nasz samochód to Land
Cruiser. Po
krótkiej wizycie w supermarkecie jedziemy przez ubogie, slumsowate
przedmieścia Nairobi. Tankujemy paliwo ( benzyna normalna ma cenę poniżej
50 KSH/litr ). Pierwszy przystanek to punkt widokowy z niesamowitym
widokiem na dolinę ryftową i natrętnymi sprzedawcami pamiątek ( np.
kamienne zwierzątka po 250 KSH ). Zatrzymujemy się na lunch w Narok
- stolicy Masajów. Kierowca zamawia dla nas ryż z mięsem. Napoje
każdy zmawia sam, ja np. całkiem dobre piwo ( inne niż "osławiony
" Tusker" ) za 80 KSH. W miasteczko trwa akurat targ i
jest mnóstwo Masajów , w tradycyjnych strojach z ogolonymi głowami
pomalowanymi na czerwono. Po wyjechaniu z miasteczka jedziemy przez ich
kraj. Widzimy zarówno duże stada bydła, jak i dzikie zwierzęta - żyrafy,
zebry, antylopy. Przy bramie wjazdowej do Masai Mara Naional Reserve
wita nas łum kobiet sprzedających różne pamiątki. Po parku jeździmy
głównie drogami polnymi. Czasami zjeżdżamy z nich, choć to
nielegalne. Widzimy liczne zebry i antylopy, a także dwie lwice jedzące
upolowaną wcześniej zebrę ( wydaje się, że najsmaczniejsze dla nich są
oczy i uszy zwierzęcia ). Możemy tez obserwować parę lwów i słonie -
wpierw kilka męskich osobników, a potem całe stado z małymi słonikami.
Po dniu pełnym wrażeń jedziemy do obozu. Śpimy w namiotach. Są proste
toalety i prysznic ( rano ma być nawet ciepła woda po rozpaleni ognia
pod kotłem ). Kolacja jest całkiem dobra - makaron z mięsem,
kartofle, chleb i arbuz na deser. Piwo kosztuje 100 KSH. Po jedzeniu
rozmawiam sobie z innymi turystami. Są tutaj np. 2 dziewczyny 1 mężczyzna
z organizacji "Lekarze bez granic", pracujący w południowym
Sudanie. Dostajemy karteczkę z propozycja uczestnictwa w tańcach
ludowych Masajów za 300 KSH. Nie jednak chętnych. Potem siedzimy jeszcze
przy ognisku. Śpię całkiem dobrze. Pobudka jest o 6:10, a śniadanie o
6:30 ( tosty i kiełbaski - to chyba tutejszy stały element śniadania ).
Wyruszamy w drogę - podglądamy kochające się lwy, tropimy geparda (
skutecznie ! ), oglądamy stada bawołów,
antylop i zebr, ptaki
sekretarze, sępy,
trochę żyraf, kilka stad słoni. Dojeżdżamy do rzeki Mara. Strażnik
parkowy prowadzi nas do miejsca, gdzie są hipopotamy i krokodyle ( dajemy
mu za to 3x100 KSH ). Jedziemy przez teren bagnisty. Nasz kierowca i
przewodnik zauważa z dużej odległości leoparda - podjeżdżamy do do
drzewa, gdzie śpi ten kot. Przejeżdżamy mostem nad rzeką, tuż koło
miejsca słynnych przepraw stad gnu podczas ich wędrówek. Ostatnia wędrówka
była w październiku, więc na brzegach bieleją jeszcze kości zwierząt
i pożywiają się ptaki - padlinożercy. Mijamy słup graniczny kenijsko
-tanzański, a na wzgórzach jemy smaczny lunch ( kanapki, kurczak, sałatki,
napój ). Wracając widzimy jeszcze guźce i przebiega nam drogę kolejny
leopard. Wieczór w obozie upływa całkiem przyjemnie, ale
pojawia się problem z mrówkami, ogromne ich stada wchodzą do namiotów
( akurat mój atakują w mniejszych ilościach ). Obsługa zwalcza je środkami
chemicznymi. Rankiem 20.11.2001 okazuje się, że zmieniamy kierowcę
i samochód. Nasz nowy przewodnik to Nicholas. Na ranne safari jedziemy z inną grupą - jesteśmy ściśnięci
w 8 osób w samochodzie. Widzimy różne zwierzęta, w tym hieny i wspaniałą
grupę lwów z małymi orazi dużego, samotnego lwa. Po powrocie jest śniadanie,
tym razem bez kiełbasek, z naleśnikami. Potem opuszczamy Masai Mara
i jedziemy w stronę Nairobi. Tankujemy kilka razy, są jakieś kłopoty z
zakupem paliwa ( oleju napędowego ). W Naivashy zostają
Amerykanie, a dalej jedziemy w cztery osoby - ja, Szwedzi i Francuzka,
lekarka z "Lekarzy bez granic".
|
|
Nocleg mamy w Nakuru, droga
tam wiedzie pomiędzy jeziorami. Mieszkamy w małym, ale dość przyjemnym
hoteliku za miastem, tuż przy głównej drodze. Za 300 KSH wypiorą moje
rzeczy. Po całkiem dobrej kolacji idziemy do baru przy hoteliku i przy
piwie rozmawiamy z naszym przewodnikiem (kierowcą ). Całkiem fajnie
opowiada zwierzętach, życiu w Kenii, różnych przygodach na safari.
Szwedzi mówią, że przed kolacja wyszli na mały spacer i przyczepił się
do nich jakiś pijany człowiek i szedł do hotelu. Obsługa wezwała
policję, która zjawiła się błyskawicznie, a potem pilnowała
hotelu.
21.11.2001 wstajemy rano, jemy śniadanie ( obsługa stawia nam
koszyczek na napiwki, ale nic im nie dajemy ) i jedziemy do Parku
Narodowego Nakuru. Park jest ogrodzony, bilety to karty magnetyczne, a
strażnicy mają ich czytniki - pełna cywilizacja. Przyroda w środku
jest niesamowita. Brzegi jeziora Nakuru są różowe od flamingów,
jest tam także mnóstwo innego ptactwa - pelikany , kaczki Na otaczających
jezioro terenach widzimy bawoły, antylopy ( inne niż te w Masai Mara ),
a przede wszystkim - białe nosorożce, przechadzające się
majestatycznie. Przejazd przez park trwa jakieś 3 godziny, po drodze łapiemy
gumę , a potem rozłącza się nam przewód od pompy paliwowej. Po
wyjechaniu z parku odłącza się od nas Francuzka - kierowca wsadza ją
do taksówki do Nairobi. Znowu zostajemy w trójkę - jedziemy do Samburu.
Przecinamy równik ( jest stosowna tablica ), jedziemy przez najżyźniejsze
obszary Kenii, z licznymi plantacjami kawy i herbaty. Całkiem dobra
asfaltowa droga powoli wspina się na wzgórze, skąd rozciągają się
przepiękne widoki - opuszczamy dolinę ryftową. Zatrzymujemy się na
chwilę w Nyahururu, gdzie podziwiamy wodospad
Thomsona ( mnóstwo sprzedawców pamiątek, 2 ludzi w strojach
czarowników za opłatą pozuje do zdjęć za 150 KSH ). Stamtąd jedziemy
skrótem ( bardzo wyboistym ) do Nanyuki, gdzie zatrzymujemy się
na obiad ( możemy sobie wybrać dowolne danie, ja biorę całkiem dobry
stek z frytkami ). Na stacji benzynowej kierowca naprawia opony
przedziurawione w Nakuru, a potem robimy drobne zakupy w supermarkecie.
Jedziemy do Isiolo. Zaraz za tym miastem jest posterunek policji (
nasz kierowca się tam rejestruje ), a za nim kończy się asfalt i
zaczyna bardzo wyboista droga do Marsabitu. Po drodze widzimy ludzi
w tradycyjnych strojach, a zwłaszcza kobiety z mnóstwem naszyjników
albo dźwigające różne pakunki na głowie ( np. butelkę wody ). Przy
drodze jest sprzedawany węgiel drzewny. |
|
Docieramy do parku Samburu.
Krajobraz jest tutaj inny , niż w Masai Mara,
bardziej górzysty. Na początku wydaje się, że zwierzyny jest tutaj
niedużo, ale wkrótce widzimy oryksy,
gerenuki (
antylopy o długich szyjach, zwane tez antylopami - żyrafami ), słonie (
w tym bardzo małe słoniki oraz walkę
słoni ), zebry
Grevego ( podłużne paski, a nie poprzeczne, jak u
"normalnych" zebr ), odmianę
żyrafy o innych "cętkach". Znowu przebijamy oponę, ale dzięki
temu możemy dość długo przyglądać się słoniom ( niektóre z nich
chodzą w "obrożach" - naukowcy prowadzą badania ich zachowań
). Tutejsze słonie mają inny odcień skóry, to wynik "kąpieli"
w miejscowym, czerwonym piasku. Nasz obóz mieści się tuż obok bazy
strażników. Ma prysznice i dość ohydną toaletę. Dostaję duży
namiot tylko dla siebie, a potem smaczną kolację ( makaron z mięsem ).
Kupuję zimne piwo ( 100 KSH, przyniesione chyba z pobliskiej lodgy, gdzie
jest prąd z generatora ). Dołącza do nas para Niemców. Opowiadają
historię, która im się przydarzyła. Byli w tym samym hotelu w Nakuru,
co my, kilka dni wcześniej. Około 2 w nocy wpadła tam grupa rabusiów (
przez okno, wyłamując kraty ), sterroryzowała obsługę i obrabowała
wszystkich z pieniędzy i rzeczy wartościowych ( w ich grupie były
jeszcze 2 inne pary turystów ). Zabrali czeki, aparaty fotograficzne,
parze Chińczyków - gotówkę i drogą kamerę. Zgwałcili 2 kobiety z
obsługi oraz chcieli zgwałcić turystkę, Chinkę ( ale w końcu odstąpili
od tego zamiaru ). Chociaż jeden z kierowców dzwonił z komórki na
policję , ta nie zjawiła się. Bandyci grasowali do 4 rano, przystawili
Niemcowi pistolet do głowy. Jeden z samochodów miłą zepsute hamulce -
zostawili go. Drugi ukradli, jednak ponieważ do Diesla dolali benzyny,
nie chciał jechać i porzucili go w polu. Niemieccy turyści wrócili do
Nairobi, a biuro podróży przed wcześniejszym powrotem do domu ofiarowało
im 2 dni bezpłatnego safari. Straszne - bardzo ciężko mi było zasnąć
po tym, co usłyszałem.
22.11.2001 wstajemy wcześnie, ale czekamy aż nasz kierowca Nicholas
wróci z naprawioną oponą. Niemcy wyjeżdżają wcześniej. Przejażdżka
jest całkiem udana - widzimy dwa odpoczywające dorosłe gepardy
, słonie, żyrafy oryksy, gerenuki i maleńkie
dik-diki ( najmniejsze antylopy, bardzo płochliwe i prze z to ciężkie
do sfotografowania ). Jedziemy nad rzekę, ale widzimy tylko jednego, małego
krokodyla, nie ma hipopotamów i niewiele zwierząt kąpie się w rzece (
gdy chcieliśmy podjechać bliżej do pluskających się słoni, te uciekły
) To efekt sporych opadów ostatnio - zwierzęta nie muszą przychodzić
do rzeki. Wracamy na lunch ( kurczak z kartoflami i przepyszna sałatka
owocowa ). Żegnamy Niemców ( jadą do Nairobi, od razu na lotnisko i tam
będą czekać na samolot ). Zaczyna padać - na początku słabo, potem
rozpętuje się prawdziwa ulewa. Przesypiam ją w namiocie. Około 3 po południu
przejaśnia się i szybko robi się bardzo upalnie. Pijemy kawę, gramy w
karty i czekamy na powrót naszego kierowcy. Jedziemy na popołudniowe
safari. Najpierw trochę kropi, ale później się przejaśnia. Widzimy trzy
młode gepardy z matką ( wokół jest mnóstwo samochodów z
turystami ), leoparda ( nad
rzeką, na ziemi, co jest dziwne dla tego zwierzęcia ) i eland ( największą
antylopę ). Na koniec oglądamy stado słoni z malutkimi słonikami oraz
małe przedstawienie : biegające w kółko i czochrające się w krzakach
żyrafy i ryczącą
zebrę. Około 18 wracamy do obozu ( przepisy w tym parku są bardzo
rygorystyczne, po zmierzchu trzeba wracać ), jemy kolację i idziemy spać.
23.11.2001 to ostatni dzień wyjazdu. Pakujemy się , dajemy
napiwki dla kucharzy ( ja 150 KSH ) i jedziemy na ostatnią przejażdżkę
( trochę "na odczepnego", bo nasz kierowca zbytnio się nie
przykładał ).Widzimy różne antylopy i pawiany. Krajobraz
jest niesamowity, "kwadratowa" góra w tle - przepiękna. Wyjeżdżamy
z parku, to praktycznie koniec safari. Podwozimy dwójkę miejscowych.
Jedziemy tą samą drogą, co w tą stronę, znowu mijamy miejscowych
mieszkańców w przepięknych strojach, jemy lunch w tej samej
restauracji. Potem przejeżdżamy koło Mt. Kenya ( ukrytej w
chmurach ) i mkniemy dobrą drogą w stronę Nairobi. Wokół nas
rozciągają się plantacje kawy, herbaty, mango ( duże drzewo o
lancetowatych liściach )i papai ( małe drzewo o liściach zbliżonych
kształtem do klonu ). Na krótki postój zatrzymujemy się w Thika,
gdzie są dwa wodospady i malowniczo położony Blue Park Hotel (
kawa 55 KSH ). Droga zmienia się w dwupasmową - to znak, że jesteśmy
blisko stolicy. Po dojechaniu pod biuro dajemy przewodnikowi napiwek ( po
750 KSH ). Nicholas był lepszym przewodnikiem, niż Sammy, więcej
wiedział o zwierzętach i ich zwyczajach. W biurze wypełniam
kwestionariusz na temat wyjazdu. |
|
Po rozpakowaniu się w biurze Planet
idę do KLM, gdzie potwierdzam moją rezerwację. Po powrocie
rozmawiam jeszcze z "menadżerem" - Keneddym na temat
jutrzejszego dnia ( co można robić w Nairobi ), potem idę na Internet i
zakupy ( np. takie sobie piwo White Cap ), jem małą pizzę ( z
colą ) za 220 KSH. Tym razem mieszkam w innym pokoju, bardziej odsuniętym
od ulicy i śpi mi się całkiem dobrze ( trochę przeszkadzają komary ).
24.11.2001 wstaję około 9:00, ale czekam ponad godzinę, aż
Keneddy przyjdzie do biura. Wtedy opłacam wycieczkę taksówką po
okolicach stolicy ( 4500 KSH, ceny biletów wliczone ). Najpierw jedziemy
do domu Karen
Blixen znanej z książki "Pożegnanie z Afryką".
Rezydencja plantatorki prezentuje się bardzo ładnie, w środku wyposażenie
z czasów jej zamieszkiwania tam ( lata 20-te XX wieku ). Dom został
zakupiony i podarowany przez rząd Danii rządowi Kenii z okazji uzyskania
przez ten kraj niepodległości. Oglądam także stare
maszyny rolnicze i urządzenia do produkcji kawy. Z tyłu rozciąga się
wspaniała perspektywa wzgórz Ngong, tak ulubionych przez pisarkę.
Cała posiadłość mieści się w dzielnicy
Langata, ciągle zamieszkałej w większości przez potomków
białych osadników. Wszędzie widać wspaniałe rezydencje i ...
samochody agencji ochrony. Odwiedzam "Langata Giraffa Centre",
którego głównym celem są badania i ochrona żyraf
Rothschilda, prawie wymarłych. Główną atrakcją jest karmienie
żyraf ( w momencie mojego pobytu ograniczone do 2 garści
pokarmu, ze względu na dietę zwierząt ), można też oglądać guźce.
Po przeciwnej stronie drogi znajduje się niewielki zachowany fragment
naturalnego lasu, po którym można spacerować. W trakcie tego spaceru
dogaduję się z moim kierowcą, że zawiezie mnie następnego dnia na
lotnisko za 800 KSH. Jedziemy jeszcze do "Bomas of Kenya"
- centrum kulturalnego, gdzie odbywają się pokazy tańców ludowych ( płatne
) i sprzedaż różnych pamiątek
( drogich ). Nic nie kupuję i wracamy do przez slumsy do Nairobi (
dziwnie się czuję siedząc jako pasażer po "złej" stronie -
w Kenii obowiązuje ruch lewostronny ). Wpierw ze wzgórz robię zdjęcie panoramy
miasta. Potem jedziemy do centrum Kenyatty i wjeżdżamy
na górę, skąd robię bez problemu fotografuję min. parlament,
mauzoleum Kenyatty,
ratusz. Wymiguję
się od napiwku dla obsługi, płacę tylko 100 KSH za wstęp. Mój
kierowca namawia mnie do wizyty w słynnej restauracji Carnivore,
gdzie serwowane jest tylko mięso ( za 1200 KSH zawiezie mnie i będzie
tam czekał, jak długo zechcę ). Zgadzam się - kierowca ma zrobić
rezerwację. Tymczasem wracamy do biura. Robię trochę zakupów
pamiątek ( ach ten bankomat na rogu ), korzystam z Internetu, kąpię się
i odpoczywam Wieczorem jedziemy do restauracji. Jest rzeczywiście niezwykła
- na środku palenisko, gdzie pieką się różne mięsa, ucinane są z
nich kawałki, które roznoszą kelnerzy. Do tego są sosy i sałatki ( był
też jeden pieczony ziemniak ). Je się tyle ile chce... Oprócz mięs
tradycyjnych można było skosztować zebrę ( bardzo dobre ), strusia i
krokodyla ( taki sobie ). Płacę za to wszystko 1100 KSH + za
napoje ( dość drogie zresztą ). Potem dyskoteka, która się nawet
powili zaczyna rozkręcać. Jednak jutro mam ciężki dzień, więc po północy
wracam, płacę kierowcy i idę spać.
25.11.2001 Jadę na lotnisko ( jest jeszcze jeden pasażer, który
denerwuje się, że nie ma taksówki tylko dla siebie i płaci tylko połowę
ceny ). Tam okazuje się, że opłata lotniskowa jest w cenie biletu, więc
mogę wymienić trochę szylingów na dolary. Jeszcze drobne zakupy i do
widzenia Kenio ....
Kontrola bezpieczeństwa przy wejściu była całkiem ostra, każdy musiał
rozpoznać swój bagaż na płycie lotniska. Lot przebiegł spokojnie -
siedziałem przy oknie, więc miałem przepiękne widoki Sahary, Alp,
pokrytych śniegiem i chmur. Mamy małe opóźnienie, więc w Amsterdamie
szybko robię zakupy i szukam samolotu do Warszawy. W czasie lotu do domu
siedzę przy wyjściu awaryjnym ( pierwszy raz mi się to zdarzyło ), więc
muszę się zapoznać z procedurami bezpieczeństwa. Na Okęciu jesteśmy
o czasie. Koniec mojej przygody. |
|